nevamarja

napisała o Jane Eyre

„Jane Eyre” Fukunagi jest jak jajko Fabergé – piękna i misterna. Na wysmakowaną formę składają się przede wszystkim bajeczne (na początku filmu jest ujęcie wrzosowisk, które automatycznie skojarzyło mi się z Polami Pellenoru) i przywodzące na myśl obrazy Caspara Davida Friedricha krajobrazy, a także ładne, utrzymane w zielono-brązowej kolorystyce zdjęcia Adriano Goldmana i bardzo adekwatna muzyka Dario Marenelli’ego (dziełem sztuki jej nie nazwę, ale ilustruje świetnie). Misterność widać w precyzyjnym doborze plenerów, kostiumów, scenografii, aktorów (Fassbender to diabeł wcielony – dla mnie Rochester idealny; ale Wasikowska też wspaniała – kolejna utalentowana blondynka do mojej kolekcji) i w dialogach (rozkoszowałam się nimi nie mniej niż warstwą słowną „Game of Thrones”, ot, moja bajka). Ocena nieco zawyżona, ale musicie mi wybaczyć moją słabość do romansów z epoki i Michaela Fassbendera. Połączyć te dwa czynniki, to jak zmieszać nadmanganian potasu z gliceryną – pożar gwarantowany.