Wstyd

Data:
Ocena recenzenta: 10/10

No nareszcie! Doczekałam się czasów, w których mogę spokojnie pójść do kina na dobre porno, i to mając błogosławieństwo jury Festiwalu w Wenecji oraz wielu uznanych autorytetów. Zanim się napalicie i rzucicie do kin, uprzedzę, że mowa o soft porn i że film ten zrobi lepiej paniom niż panom. Ale jako że porno w mainstreamie to na razie nurt raczkujący, warto się cieszyć z każdego przełomu. Grunt, że granica tego, co wolno pokazać w filmie, przesuwa się w pożądanym kierunku.

Głównym bohaterem „Wstydu” jest Brandon Sullivan – wychowany w New Jersey Irlandczyk (jak potrzeba nałogowca, to wiadomo, poślijcie po Irlandczyka), posiadacz dobrej, świetnie płatnej pracy i ładnego apartamentu w nowojorskim wieżowcu. Poza tym czaruś i lovelas. Praca i seks to główne aktywności w jego codziennym grafiku. Jeśli seks, to absolutnie w każdej postaci (zobaczcie, na co stać człowieka w potrzebie, gdy bramkarze odmówią mu wstępu do nocnego klubu) i właściwie od rana do nocy. Jeśli nie w uczynku, to przynajmniej w myśli i mowie. Odstawiony od używki (choćby na kilka godzin), Brandon robi się nerwowy i zdradza objawy głodu (Steve McQueen jakoś szczególnie upodobał sobie tego jeźdźca apokalipsy). Głodu, którego nie sposób zaspokoić i z którego trudno się zwierzyć, nawet rodzonej siostrze.

Młodsza siostra Brandona – Sissy – to promieniująca dziecięcym entuzjazmem, lecz niezbyt zaradna życiowo piosenkarka, która marzy o zrobieniu kariery w Los Angeles. Jej kruchość, nadwrażliwość, silna potrzeba bliskości i zgubna tendencja do angażowania się w związki bez przyszłości czynią z niej trudny do okiełznania emocjonalny huragan, który działa na Brandona jak płachta na byka i katalizator. Nie trudno się domyślić, że jej nagłe pojawienie się w życiu brata wywołuje cały łańcuch reakcji.

„Wstyd” to intensywny mariaż silnych emocji i dość graficznej (aczkolwiek bardzo wysmakowanej) erotyki. Nagości jest w tym filmie dużo, ale jest ona uzasadniona jak rzadko. Nie wyobrażam sobie zilustrowania tej tematyki w purytański sposób. Zabiłoby to cały realizm. Brandon to osobnik swobodny i śmiały. Dużo bardziej bym się zdziwiła, gdyby paradował po mieszkaniu w dresie i rozczłapanych kapciach niż takim, jakim go Pan Bóg stworzył. Swoją drogą, Bóg miał naprawdę dobry dzień 2 kwietnia 1977 roku. Teraz już rozumiem, o co chodziło George’owi Clooney’owi, gdy w trakcie podziękowań za statuetkę Złotego Globu zasugerował Fassbenderowi grę w golfa z rękami założonymi na plecach. Drogi Panie Clooney, zazdrość to baaardzo złe uczucie. ;)

Jeśli „Wstyd” Was nie nakręci, ani nie poruszy (mnie zaangażował na wszystkich płaszczyznach), to może przynajmniej rozweseli. Najlepsza jest scena pod tytułem „Dotknij tego” (prawdziwa perełka), ale jestem pewna, że to nie jedyny moment, który Was rozbawi. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że rozśmieszą Was nawet te ujęcia, które właściwie nie powinny, jak to, w którym Brandon wraca do domu w towarzystwie Sissy i swojego szefa czy to, w którym Sissy nieopatrznie zasiada do jego laptopa. Na pocieszenie powiem, że raczej nie będziecie osamotnieni w tym śmiechu. Śmiech to typowa reakcja na objawy problemu, z którym boryka się Brandon.

Seks to jedna z nielicznych aktywności, która, abstrahując od patologii i sytuacji, kiedy nie jest on całkiem dobrowolny, większości ludzi (wyłączyłabym z tego kręgu jedną z orientacji i osoby, dla których seks to tylko przykry obowiązek) kojarzy się pozytywnie. Jeśli ludzie cierpią, to raczej na jego niedosyt. Przesyt? Wolne żarty. Któż użyłby tego słowa w takim kontekście? Nadużywanie alkoholu niszczy zdrowie, zabija relacje, zawiesza poczytalność i bywa źródłem przemocy. To poważny problem i choroba, którą należy leczyć. Narkotyki lasują mózg, zaburzają poczucie rzeczywistości, prowadzą do konfliktów z prawem i znacznie zwiększają ryzyko śmierci. To zło, z którym trzeba walczyć. To bagno, z którego trzeba ludzi ratować. Uzależnienie od seksu? Oj tam, zaraz uzależnienie. Ot, wymysł rozpasanych i wygodnych, pierwszorzędna wymówka, by móc sobie robić dobrze częściej, bardziej i z kim popadnie, by móc olać zobowiązania i uchylić się od odpowiedzialności. Cóż… Cwaniacy znajdą się zawsze. Być może nawet całe stado cwaniaków. Co jednak z tymi, którzy nie potrzebują się wyrywać z rutyny związku, bo przy najlepszych chęciach nie są w stanie żadnego stworzyć, których nie ogranicza rodzina, bo przez wzgląd na swoje uzależnienie unikają z nią kontaktu, którzy w czystej teorii są zupełnie wolni (choć cóż to za wolność, gdy człowiek nie wie, co za chwilę zrobi i nie jest w stanie przestać, nawet gdyby miało się to dla niego źle skończyć?), którzy w fazie remisji uginają się pod ciężarem moralnego kaca, tęsknią za tym, co ich omija, żałują, że nie stać ich na bliskość, wściekają się na własną niemoc i wstydzą się tego, że nie potrafią nad sobą zapanować? Czy naprawdę mamy prawo wrzucać ich do jednego wora z bandą beztroskich, niewyżytych pozorantów i bagatelizować problem jako taki? Czy wypada śmiać się z ich bezsilności?

Właściwie należałoby docenić „Wstyd” już za sam pomysł (nie kojarzę filmu, w którym seksoholizm zostałby ukazany z podobnej perspektywy i tak naturalistycznie) i odwagę zaprezentowania go w tak bezpośredniej formie, ale to nie jedyne zalety tej produkcji.

Oczywiście nic by się nie udało (a na pewno nie tak), gdyby nie Steve McQueen, jego wybitny talent do wyszukiwania ciekawych historii i dobierania sobie współpracowników, wewnętrzna niechęć do cenzurowania rzeczywistości i nieprzeciętny kunszt reżyserski. Warto też zwrócić uwagę na fantastyczne, po mistrzowsku budujące atmosferę (Sean Bobbitt ma genialne oko i świetny refleks), wspaniale doświetlone (perfekcyjne wykorzystanie wszelkich źródeł światła, ze szczególnym naciskiem na oświetlenie sztuczne), pięknie skomponowane (asymetryczne, lecz jednocześnie idealnie wyważone kadry), momentami zdecydowanie przekraczające granice intymności, a jednak wyjątkowo estetyczne zdjęcia i kapitalny montaż autorstwa Joe Walkera (scena w metrze, ujęcia w nocnym klubie , sceny seksu, ba, nawet sceny joggingu – po prostu bajka). Od razu widać, że panowie znają się nie od dziś (autor zdjęć i montażysta pracowali już z McQueenem na planie „Głodu”) i dobrze się rozumieją.


Nie mogło się obejść bez bokeh, prawda. :)

Po powrocie z kina przeczytałam na spokojnie scenariusz napisany przez Steve’a McQueena i Abby Morgan – od deski do deski (w sumie, żaden wyczyn, jeśli wziąć pod uwagę, że Fassbender przepracował go jakieś 350 razy). Nie ma tego dużo – 88 stron, które z jednej strony dokładnie określają, co powinno się wydarzyć, a z drugiej – zostawiają bardzo dużo miejsca dla interpretacji. I na tym polu wkład aktorów jest niewiarygodny. Dla Carey Mulligan rola we „Wstydzie” była rodzajem spełnionego marzenia (jak twierdzi, bardzo chciała móc pracować z Michaelem, tym bardziej u McQueena). Rolę Sissy wybłagała, dobrowolnie okupiła tatuażem, a na planie zdjęciowym naprawdę dała z siebie wszystko. Efekt robi wrażenie, choć oczywiście nie tak wielkie jak wybitna, poruszająca i dopracowana w każdym calu kreacja Michaela Fassbendera, który z pełnym zaangażowaniem i bez uciekania się do tanich chwytów uczynił z Brandona żywego, niemal namacalnego człowieka, którego los nas obchodzi. W jednym z wywiadów (jeśli znacie angielski i macie chwilę, to koniecznie przeczytajcie) Steve McQueen stwierdza, że „jeśli jesteś aktorem, nie możesz pokazywać kawałka rzeczywistości, musisz pokazać ją całą, od tego jesteś. A jeśli tak jak Michael masz talent, to widzowie będą dodatkowo w stanie dostrzec w tym wszystkim siebie”. W tym cała magia. Bohaterowie odtwarzani przez Fassbendera nigdy nie pozostawiają widza obojętnym. Nieważne, kim są i co nimi kieruje. Można ich kochać, można nienawidzić, ale nie sposób oderwać od nich wzroku, co stwarza idealne warunki do opowiedzenia każdej, choćby i kontrowersyjnej, historii.

W jakimś stopniu „Wstyd” zdążył już odnieść sukces. Został doceniony przez szeroki krąg krytyków, festiwalowych jurorów i wiele stowarzyszeń, no może poza tymi najbardziej komercyjnymi. Biorąc pod uwagę, iż Akademia od lat trafia z większością Oscarów jak kulą w płot, wyróżniając sporo naprawdę przeciętnych albo zaledwie dobrych filmów i nagradzając aktorów i reżyserów według wyjątkowo dziwnego klucza, brak nominacji dla „Wstydu” można właściwie uznać za całkiem niezłą rekomendację. Bez względu na wszystko dzieło McQueena należy do tych produkcji, z którymi wypada się zapoznać. Zaryzykujcie i pozwólcie się uwieść. Naprawdę warto.

[Więcej zdjęć tutaj i tutaj.]

Recenzja dostępna także na moim blogu.

Edit.: Żebyśmy mieli jasność. "Wstyd" nie jest komedią erotyczną. To nie jest film o seksie, a jeśli śmieszy, to raczej przez łzy (no może poza jedną autentycznie komediową sceną, z której wstyd się nie śmiać, skoro śmieje się sam Brandon). Film jest smutny i realistyczny, prawidło użyty boli. Jeśli pozwolicie się uwieść, najprawdopodobniej obudzicie się rozbici, ale istnieje szansa, że na to konto dowiecie się czegoś o sobie, a przynajmniej o innych. Będę obstawać przy tym, że warto.

Zwiastun:

Zaskakująco lekka recenzja jak na taki ciężki film. Może to i dobrze. Z dwojga złego lepiej w tę stronę :)

Może byłaby cięższa, gdyby film był męczący. A może ja po prostu nie umiem pisać dojrzale. ;) Anyway, bardzo czekam na Twoją recenzję "Wstydu". Jest szansa?

Właśnie się kapnęłam, że wcięło link do wzmiankowanego artykułu. Już poprawione.

W Filmradarze chyba będzie, jak się spodoba MazureQ. Ale strasznie się męczyłam nad tym i nie wiem, co mi wyszło. :-/

Na pewno dobrze Ci wyszło. Zawsze wychodzi, nawet gdy twierdzisz, że nie. Czekam więc na nowy Filmradar.

Esme, nie zwalaj odpowiedzialności za ukazywanie się Twoich tekstów na mnie! To nie ja jestem naczelnym ;)

Ależ oczywiście, że wszyscy na ciebie zwalamy :P

Trochę nie rozumiem sformułowań typu "pozwólcie się uwieść" w kontekście tego filmu, chyba inaczej odebraliśmy dzieło McQueena.

Dla mnie "Wstyd" był w odbiorze bardzo podobny do wcześniejszego "Głodu". Oglądałem go z zaangażowaniem, przejęciem wręcz, ale to nie jest film, którym mógłbym się zachwycać, mimo świetnych zdjęć, rewelacyjnemu wprost aktorstwu i reżyserii. To strasznie smutna historia. Bardzo realistyczna i przez to tak poruszająca, mimo że problemy podobne do głównego bohatera ma chyba niewielu z nas. Ale nazywanie tego filmu "soft porno" to nieporozumienie. Porno ma podniecać, ten film raczej zniechęca, przynajmniej mnie, do jakiejkolwiek aktywności seksualnej.

Bardzo mnie ten film dotknął, moja empatia oszalała. W odpowiedzi na psychiczny ból bohatera, zareagowałam bólem niemal fizycznym. Coś takiego zawsze budzi mój zachwyt, bo taka jest moim zdaniem rola dramatu. Powinien angażować i prowokować do współprzeżywania.

Jestem więcej niż pewna, że odebraliśmy "Wstyd" tak samo i prawie pewna, że gdybym napisała ciężką recenzję, wiele osób utknęłoby we wstępie. Nie piszę recenzji po to, by serwować ludziom wnioski (jest mnóstwo recenzentów, którzy zrobią to za mnie). Moje recki mają zachęcać do sięgnięcia po film. Stąd takie, a nie inne sformułowania. Ot, marketing. Zaczęłam dokładnie od tego, co ludzie chcieli usłyszeć na temat tego filmu, ba, od tego, co już o nim czytali w Necie i starałam się używać języka, który pasował do tej poetyki. Wydaje mi się jednak (oczywiście mogę się mylić), że w środku udało mi się przemycić sens tej opowieści i wiem (z rozmów), że do części osób to dotarło. Statystyka bloga nie jest w stanie mi powiedzieć, ile osób doczytało tekst do końca, ale chcę wierzyć, że część ludzi (z tej całkiem przyzwoitej liczby czytających) zrozumiała, o co mi naprawdę chodziło. A nawet jeśli nie zrozumieli, to mam nadzieję, że pójdą do kina i obejrzą ten film. Jeśli to zrobią, to znaczy, że udało mi się osiągnąć zamierzony cel.

Ps. Z tym "soft porno" to jest ciekawa sprawa. Wiem od facetów, że na nich ten filmowy seks nie podziałał. I w sumie dobrze, bo to nie jest film o seksie. Czekam jednak na opinie pań (nie wszystkich oczywiście, bo gusta są różne). Obstawiam, że z pewnych względów (mimo dramatyzmu całej tej historii) mogą być trochę inne. :)

Też uważam, że ten tekst jest bardzo lekki, jak na tak ciężki film. Nie wiem, czy to koniecznie źle, w końcu są i inne teksty, ale po lekturze odnosi się wrażenie, jakby to była komedia erotyczna. Rozumiem, że nie takie były intencje Autorki, ale tak to troszeczkę wygląda :)

Ja uważam, że to bardzo smutny film. Film o przegranym życiu i o tym, że nie zawsze jest tak, że wszystko można zmienić, że czasem po prostu jest już za późno. Wydaje mi się, że tego się nie da poczuć, jak się jest młodym. Można zrozumieć, ale chyba nie można poczuć. Oceniam w każdym razie ze swojej perspektywy, bo wiem, jak zmienia się z wiekiem patrzenie na życie. A dalej będzie jeszcze gorzej...

Z dłuższych tekstów, które przeczytałem na Filmasterze, najbardziej podoba mi się ten, który napisał @KubaTuba. Jest zdecydowanie najbliższy temu, jak ja odbieram ten film. Czytałem też tekst @Esme. Wstydu oczywiście nie ma (w końcu to Esme! :)), ale widać, że Esme troszkę krążyła wokół tematu i chyba nie wiedziała do końca jak go w recenzji ugryźć.

Niestety, obejrzałam ten film tuż przed wyjazdem na Berlinale i czas na zastanowienie się nad nim miałam tylko w U-Bahn a czas na pisanie tylko ciemną nocą... I wyszło jak wyszło. Uważam, że ten film zasługuje na lepszy tekst niż to, co mi wyszlo. Cytat z Maleńczuka w Twojej krótkiej recenzji (idealne nawiązanie!) to być może to, czego mi zabrakło, żeby mieć się o co zahaczyć.

Nie wiem jakim cudem, czytając o czym jest ten film, czy to w materiałach dystrybucyjnych, czy choćby w drugim, trzecim i szóstym akapicie mojego tekstu, można pomyśleć, że film jest lekki. Jeśli tylko i wyłącznie dlatego, że napisałam resztę tej recenzji w taki a nie inny sposób (być może trzeba trochę znać mnie, moje ironiczno-prześmiewcze podejście do życia i skłonność do prowokowania, by się nie nabrać na tę stylistykę), to mea culpa, zapraszam z reklamacjami. :)

[Na wypadek roszczeń dopisałam mały edit na końcu recki.]

W notatkach mam sporo refleksji na temat "Wstydu", ale pisząc tę recenzję, przekreśliłam wszystkie. Być może nadejdzie taki dzień, w którym będę w stanie napisać recenzję zawierającą interpretację treści, ale w najbliższym czasie się to raczej nie zdarzy. Mam taki odruch warunkowy, że czytając jakiś tekst, przy pierwszym ewidentnym spoilerze automatycznie zamykam kartę (przy bardziej ogólnych wnioskach jestem w stanie się powstrzymać). Czasem zdarza się to nawet wtedy, gdy film już widziałam. To pewnie ten sam syndrom, który powoduje, że gdy bohater filmowy zrobi coś naprawdę głupiego, tak bardzo się za niego wstydzę, że zamykam oczy.

gdy bohater zrobi coś naprawdę głupiego wstydzę się za scenarzystę... a co do recenzji to nie mam zdania gdyż film widziałem i mam mieszane uczucia... sceny erotyczne bardzo słabe, faktycznie nie ma się czym podniecać... bohater też jakiś taki jednowymiarowy... ciekawsza jest siostra, chociaż ich związek bardziej przypomina starych znajomych, których drogi się rozchodzą, a nie rodzeństwo... ciekawy jest ten motyw, który zauważa doktor pueblo - motyw uświadomienia sobie, że życie jest przegrane... gorzki i przerażający... cena sukcesu (Nowego Jorku) okazała się zbyt duża...

Dodaj komentarz