30. WFF – Dzień 1, 2, 3, 4 i 5

Data:

11 października – dzień cudów. Polska wygrała w nożną z Niemcami, a Warszawski Festiwal Filmowy nareszcie przestał wpuszczać na seanse spóźnialskich (zapis o tym, że osoby spóźnione nie będą wpuszczane na projekcje, jest w regulaminie i na biletach od lat, ale dotąd nie mogliśmy się doprosić, żeby ktoś go wyegzekwował). Kto wie, może nawet było tych cudów więcej, ale ze względu na 11 weekendowych projekcji i bytność na Narodowym nie miałam czasu obadać tematu. Pierwszą chwilę, by coś wreszcie skrobnąć, wydysponowałam dopiero po półmetku.

1. „Parking” („Parkoló”) (HUN, 2014), reż. Bence Miklauzič – obraz, który miałby szansę zwyciężyć w konkursie na najlepszy festiwalowy opis (polecam lekturę). Całkiem fajna produkcja – wdzięczna i z momentami, nawet jej z tego powodu ocenę zawyżyłam, ale zwariowana czarna komedia to to nie jest. Już raczej komediodramat typu skandynawskiego, z węgierskim Jasonem Stathamem na leadzie i z wyraźnym niedoborem kota-oprawcy. 6,5/10

2. „Agnieszka” („Agnieszka”) (GER, 2014), reż. Tomasz E. Rudzik – akcja filmu rozgrywa się w Monachium (zaprawdę pierwszy raz w życiu popłakałam się na widok torów kolejowych) więc z miejsca się przyznaję, że bardziej oddawałam się tęsknocie za miastem niż kontemplowaniem fabuły. Warsztatowo przyzwoicie (zwłaszcza jak na film z konkursu 1-2), historia trochę płytka, ale rozwija się płynnie, całość Gorczycą stoi. 6,5/10 na zachętę.

3. „W pół drogi” („Halfweg”) (BEL, 2014), reż. Geoffrey Enthoven – właściwie nie ma o czym pisać. Lekka komedyjka o intruzie. Do szybkiego zapomnienia. Gdyby nie to, że parę razy szczerze parsknęłam (aczkolwiek dodajmy też, że w połowie seansu zaczęłam przysypiać), ocena byłaby niższa. 5,5/10

4. „Felix i Meira” („Félix et Meira”) (CAN, 2014), reż. Maxime Giroux – no to już wiem, jak by wyglądał sparing kangura z chasydem. ;D Félix to egzaltowany Piotruś Pan z bogatego domu. Meira jest cichą (choć nie pokorną), pozbawioną social skills kanadyjską chasydką. Pewnie dlatego nieporadne dialogi pary tytułowych bohaterów wyjątkowo mnie nie drażniły. Jak coś pasuje, to pasuje, cóż poradzić. Fabularnie mamy tu do czynienia z odwróceniem schematu ze świetnego izraelskiego dramatu „Wypełnić pustkę” (w obu filmach główną rolę kobiecą zagrała Hadas Yaron). 7/10

5. „Dla tych, co nie mogą mówić” („Za one koji ne mogu da govore”) (BIH/QAT/GER, 2013), reż. Jasmila Žbanić – nie tyle dla tych, co nie mogą mówić, co dla tych, którzy mają nikłe pojęcie o historii Bałkanów. Główną bohaterką jest afektowana australijska aktorka teatru eksperymentalnego, która jedzie na wakacje do Bośni i odkrywa, że lata temu działy się tam straszne rzeczy. Nieźle się to ogląda, ale będę się upierać, że dla Jasmili Žbanić film ten jest krokiem wstecz. Niepotrzebnym, bo przecież idea jest taka, żeby każdy Twój kolejny film był lepszy od poprzedniego. 6/10

6. „Witamy w klubie” („Willkommen im Klub”) (GER, 2014), reż. Andreas Schimmelbusch – pomysł był niezły (zwłaszcza motyw z hotelem dla samobójców), ale wykonanie chaotyczne. Nie wiem też, co mnie irytowało bardziej – zachowanie głównej bohaterki, czy kiepska praca kamery. Chyba jednak to drugie. W dzisiejszych czasach ani debiut, ani niski budżet nie stanowią wymówki. 5/10

7. „Brudny szmal” („The Drop”) (USA, 2014), reż. Michaël R. Roskam – Tom Hardy ze szczeniaczkiem na rękach i kolana miękną. Zawsze powtarzam, że film nie musi być dobry. Wystarczy, że jest zajebisty. Dialogi tak złe, że aż rozbrajające. Na oko film wyprodukowany przez Czeczenów, a dofinansowany przez Brazylijczyków (patrz wątki edukacyjne). 7,5/10

8. „Ja, kamikadze” („Parole de kamikaze”) (FRA, 2014), reż. Masa Sawada – miałam nadzieję, że to będzie coś więcej niż nawijająca przez 75 minut gadająca głowa. Jakieś materiały archiwalne, jakieś wypowiedzi bliskich i postronnych, jakaś głębsza refleksja, a tu niestety cały czas przemawia (bardzo powoli, nie do końca beznamiętnie, ale jednak bez życia) pan, który należał do jednostki kamikadze, ale siłą rzeczy kamikadze nie był (nie, nie oczekiwałam, że wypowie się prawdziwy kamikadze, choć taki dokument byłby hitem; stwierdzam fakt po prostu). W dodatku naprawdę o niczym. Nic z tego seansu nie wyniosłam. 3/10

9. „Miłość od pierwszego wejrzenia” („Les combattants”) (FRA, 2014), reż. Thomas Cailley – podobały się „Najlepsze najgorsze wakacje”? Podobali się „Królowie lata”? No więc „Les combattants” to coś w tych klimatach. Świetnie zbudowane, super zagrane postacie i morze ciętego dowcipu. Coś więcej niż kino wakacyjne, a rozrywka pierwszej próby. Dla takich produkcji pcham się na festiwale. 9/10

10. „Fantail” („Fantail”) (NZL, 2013), reż. Curtis Vowell – beznadziejni z prowincjonalnej nowozelandzkiej stacji benzynowej. Milion pomysłów na podryw. Wszystkie wbijają w podłogę. Chyba nareszcie wiem, co robię nie tak. ;) Generalnie jak to na WFF-ie. Filmy opisane jako komedie okazują się dramatami, a dramaty komediami. Jako dramat o dojrzewaniu i poszukiwaniu własnej tożsamości „Fantail” jest zaledwie niezłe. Jako komedia – odlotowe.8/10

11. „Dziewczyny z bandy” („Bande de filles”) (FRA, 2014), reż. Céline Sciamma – Sciamma strikes again. Reżyserka „Tomboy” powróciła z kolejnym udanym, utrafionym w punkt i bezpretensjonalnym filmem o problemach dorastania, przyjaźni i rodzinie, racząc nas przy tym posmakiem życia we francuskim getcie. Geniusz tego filmu jest tym większy, że reżyserka nie wywodzi się z portretowanej społeczności. Jest po prostu świetną obserwatorką rzeczywistości. Jedną z najlepszych we współczesnym kinie. 8/10

12. „Plemię” („Plemya”) (UKR/NED, 2014), reż. Myroslav Slaboshpytskiy – film bez słów, bez napisów, w całości migany (przez 130 minut). W pierwszej chwili żałowałam, że nie znam choćby podstaw tego języka, ale dla dobra eksperymentu to w sumie lepiej. Tym bardziej że dzięki bardzo dobremu scenariuszowi, wyjątkowo sprawnej reżyserii i świetnemu aktorstwu (w tym miejscu trzeba zaznaczyć, że film jest reżyserskim debiutem, a te wspaniałe kreacje stworzyli głuchoniemi amatorzy) wszystkie sceny są w gruncie rzeczy całkiem czytelne. Film jest mocny. Począwszy od realistycznych scen przemocy, przez śmiałe sceny seksu po absolutnie genialną scenę medycznego zabiegu. Nie spodziewałam się w konkursie 1-2 czegoś tak dobrego. 9/10

13. „Chagall – Malewicz” („Shagal - Malevich”) (RUS, 2014), reż. Alexander Mitta – Rosjanie nawet złe kino potrafią nakręcić lepiej niż reszta świata. Strasznie sztuczny film, przerysowany w kosmos, a jednak ma niezaprzeczalne atuty. Kilka fajnych scen, parę autentycznie zabawnych dialogów, obrazki Ljowy, postać Nauma (dzięki scenariuszowi i wykonaniu – przyjemnie tragiczną, dzięki Siemionowi Szkalikowowi – miłą dla oka), niezaprzeczalne walory edukacyjne. Jak słusznie zauważyła Kasia Wolanin, prościej się chyba Malewicza wytłumaczyć nie da. 5,5/10

14. „Co robimy w ukryciu” („What We Do in the Shadows”) (NZL, 2014), reż. Taika Waititi, Jemaine Clement – z cyklu „Filmy, które TRZEBA obejrzeć przed śmiercią” (a już tym bardziej po niej): Najbardziej odjechany obraz 30. WFF-u i najlepszy film o wampirach EVER (małe szanse, że ktoś to kiedyś przebije). Nadto świetna parodia dokumentów i innych reality showów. Pierwszy film, co do którego wszyscy się zgodziliśmy, że był zajebisty. Potencjalny kandydat do Nagrody Publiczności. 10/10.

15. „Jak się nazywam” („Kak menya zovut”) (RUS, 2014), reż. Nigina Sayfullaeva – ze względu na osobę Konstantina Ławronienki w roli ojca i relację ojciec-dzieci debiut fabularny Niginy Sajfułłajewej porównywany jest z „Powrotem” Zwiagincewa. Tyle że tutaj głównymi postaciami są dwie wychowane bez ojca dziewczyny (duże wrażenie robi filmowa Szasza, czyli Aleksandra Bortich, która do czasu wzięcia udziału w tym projekcie pracowała jako kelnerka, a dziś robi karierę). Być może dlatego ładunek emocjonalny jest diametralnie inny. Akcja rozgrywa się w małej miejscowości na Krymie. W promieniach słońca i w rytmie muzyki zespołu Krovostok. WFF-owy opis niepotrzebnie straszy thrillerem czy inną katastrofą. Dramat oczywiście jest, ale raczej z tych subtelnych. 7,5/10

16. „Paluszek” („Samayou koyubi”) (JPN, 2013), reż. Lisa Takeba – krótkie (65 minut), głupiutkie (pomysł dużo lepszy od wykonania), w stylu filmów Noboru Iguchi’ego, ale o parę klas gorsze. Z początku zdecydowanie zabawne, ale z biegiem czasu scenariusz puchnie. Całość ratują konkretne sceny, w tym batelka z wykorzystaniem akcesoriów kuchennych. Reżyserka jest autorką teledysków oraz gier na Nintendo i telefony komórkowe. Zdecydowanie widać to na ekranie.6/10

17. „Electro Chaabi” („Electro Chaabi”) (EGY/FRA, 2013), reż. Hind Meddeb – dokument muzyczny (od czasu „Crossing the Bridge: The Sound of Istanbul” uparcie poluję na kolejne objawienie tego typu; póki co bezskutecznie) o egipskiej odmianie hip-hopu. Sam mahraganat (rap + electro + muzyka ludowa) jest super (i to się w tym obrazie broni), ale bez sensownego kontekstu (bohaterowie cały czas sypią frazesami o wolności i ludowej rewolucji, ale w rzeczywistości nie mówią nic istotnego; bardzo ciekawe jest to, jak skutecznie omijają chociażby temat kobiet i ich prawa do wolności, która rzekomo jest dla nich taka ważna) film ten jest jedynie 75-minutowym talent showem. 6/10

Mini relacja oryginalnie opublikowana na moim blogu.